Ekranowe hity i kity. „Resident Evil: Witajcie w Raccoon City”
Najnowszy film Johannesa Robertsa nie mógł umknąć uwadze Katarzyny Boruckiej. Czy warto go obejrzeć? Polecamy recenzję specjalistki!
Witajcie w latach 90. – przegapiona okazja
Resident Evil: Witajcie w Raccoon City (2021)
reż.: Johannes Roberts
scen.: Johannes Roberts
wyst.: Kaya Rose Scodelario, Hannah John-Kamen, Robbie Amell, Tom Hooper, Avan Jogia, Donal Logue
1998 rok. Claire Redfield (Kaya Rose Scodelario) razem ze swoim bratem Chrisem (Robbie Amell) wychowała się w mrocznym, niepokojącym domu dziecka, w – jak to określają miejscowi – „zapyziałej dziurze” Raccoon City. Po latach nieobecności spowodowanych traumami z dzieciństwa, pełna wątpliwości kobieta wraca do rodzinnego, małego miasta. Pragnie ona ostrzec swojego brata i mieszkańców przed czyhającym niebezpieczeństwem. Według jej informacji, przeczuć i krążących po (raczkującym wtedy) internecie teorii spiskowych, korporacja Umbrella, która przez lata prowadziła tajne eksperymenty w Raccoon City, odpowiedzialna ma być za nieopisane zło, które już za niedługo pojawi się w mieście. Claire decyduje się więc niezwłocznie wrócić do domu. Tuż przed wjazdem do miasta, kierowca ciężarówki z którym się zabrała, zbyt zajęty marnym podrywem naszej bohaterki, nie zauważa na drodze wolno idącej postaci i uderza w nią z impetem. Kiedy Claire i kierowca wrzeszczą na siebie, obwiniając się za wypadek i szukając wspólnie rozwiązania, widzowie obserwują niepokojącą scenę – na tle ciemnego lasu, na niemal pustej drodze, śmiertelnie potrącona kobieta wstaje i odchodzi z miejsca wypadku.
Najnowszy film Johannesa Robertsa, reżysera takich tytułów jak 47 metrów w dół czy Nieznajomi:Ofiarowanie, skupia w sobie fabuły dwóch pierwszych części ogromnie popularnych gier z serii Resident Evil traktujących (w dużym skrócie) o rozprzestrzeniającym się w błyskawicznym tempie wirusie zamieniającym ludzi w zombie. Wraz z upływem czasu, zarówno do miłośnika kina jak i fana gier dochodzi myśl, że jest to największy minus filmu i największy jego błąd. Gdyby zrobić dwa osobne tytuły, każdy poświęcony konkretnej części gry – byłoby idealnie. Wtedy najpewniej wszystko to, co reżyser chciał żeby wybrzmiało, (przede wszystkim główne postaci, ich motywacje i łączące zażyłości) wybrzmiałoby w pełni. A tak, niestety, mamy film trochę niekompletny, jednocześnie przepełniony obrazami i sytuacjami, które, choć pochodzą z rożnych miejsc i są świetnie odwzorowane, to zostały wrzucone do jednego wora. W pierwszej grze Resident Evil, mamy konkretne lokacje: rezydencje Spencera (wirusologa-bilionera, jednego z założycieli korporacji Umbrella) oraz laboratorium, zaś w drugiej mamy głównie miasto, komisariat i sierociniec. W filmie zaś jest wszystko, każde z wymienionych miejsc. Nie chodzi o to, że jest ich za dużo lub, że są błędnie ukazane – ba, sceny na komisariacie i w rezydencji są najlepszymi w filmie Robertsa. Problem w tym, że żadna z lokacji nie otrzymuje jednak wystarczająco dużo czasu i zyskuje za mało ikonicznych, zapadających w pamięć scen, a przecież materiał sam się o to prosi. Efektem łączenia motywów z dwóch tekstów kultury i wciskania ich na siłę w jeden, jest fakt, że główną bohaterką filmową jest tutaj Claire Redfield, zaś głównymi grywalnymi postaciami są jej brat Chris i Jill Valentine (w filmie Hannah John-Kamen). Dopiero w drugiej części gry mamy ścieżki Claire i policjanta Leona S. Kennedy’ego (w filmie Avan Jogia). Te zmiany na dużym ekranie kompletnie nie wybrzmiewają, szczególnie, że growy Leon jest typowym bad-assem, który pierwszego dnia służby musi uporać się z inwazją zombie, zaś u Robertsa jest nieopierzonym, wystraszonym, wnerwiającym młokosem, który ledwo uchodzi z życiem. Być może reżyser, oddając całą odwagę, charyzmę, energię i decyzyjność Claire, chciał przy okazji wcisnąć swój film między popularne hasztagi takie jak #girlpower i #femaleempowerment, jednak nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Jego filmowa Claire nie ma w sobie nic z Milly Jovovich czy innych, odważnych protagonistek. Ot, jest to po prostu kolejna postać kobieca w filmie o zombie – ni mniej, ni więcej.
Czy jest coś w takim razie udanego i dobrego w nowym Resident Evil? Jasne, jednak niewiele: m.in. wspomniane sceny w rezydencji i na komisariacie. Postacie zombie – wcale nie tak szybko stają się zmutowanymi, ślepymi maszynami do zabijania. Atak i rozprzestrzenienie się wirusa to długotrwały proces, a jego efekty – m.in. uporczywe, widoczne łysienie i wypływająca krew z oczu – to ciekawie ukazany dla gatunku element, gdyż tutaj przemiana w zombie przypomina proces postępującej choroby. Na uwagę zasługuję fakt, że reżyser wie jak stworzyć atmosferę muzyką i jakich utworów użyć – jego najnowszy film to podróż w muzyczne lata 90. – zdecydowanie najlepiej wypada Jennifer Paige i jej „Crush” na komisariacie.
Trudno powiedzieć dlaczego zdecydowano się na reboot serii Resident Evil w takiej wersji, bo film Robertsa nie sprawdza się kompletnie jako zapowiedź nowej odsłony franczyzy – jest za krótki, za szybki, za mało widowiskowy, wiele obiecuje i niewiele daje. Wykreowane postaci w filmie są mało zajmujące, trudno jest do kogokolwiek się przywiązać. W ramach gatunku, Resident Evil: Witajcie w Raccoon City, sprawdza się słabo, bo stosuje wszystkie dozwolone chwyty i motywy w ramach zombie-movie i nie wykracza poza utarte, horrorowe schematy. Wskrzeszenie serii nie jest złe, kiedy ma się na to pomysł. Zdaje się, że tutaj tego zabrakło.
Ocena Kasi: 5/10
Najnowsze artykuły
- Opolscy policjanci w Auschwitz: Seminarium o prawach człowieka i przeciwdziałaniu dyskryminacji
- Opolska policjantka zdobywa złoty i srebrny medal w biegach przełajowych!
- Policja ratuje "złotego ptaka" z rąk 68-letniego kłusownika
- Brutalny atak w Opolu: dwaj mężczyźni zatrzymani za usiłowanie zabójstwa
- Harcerze na służbie w Szkocji