piątek, 26 kwietnia 2024

Ekranowe hity i kity. „No time to die”

Nowy James Bond w kinach, ostatni z Danielem Craigiem. Katarzyna Borucka, filmoznawczyni z Opola sprawdziła czy warto go obejrzeć.

Czas się pożegnać

Nie czas umierać (2021)
reż. Cary Joji Fukunaga
scen.: Neal Purvis, Robert Wade, Phoebe Waller – Bridge,
wyst.: Daniel Craig, Léa Seydoux, Rami Malek, Ana de Armas
Lashana Lynch, Ralph Fiennes, Ben Wishaw, Naomie Harris

Szpieg brytyjskiej MI6, James Bond (Daniel Craig) odszedł z czynnej służby i przeszedł na emeryturę. Niegdyś niedościgniony numer jeden, w odwiecznym pościgu i biegu, dziś – choć wciąż obracając się za siebie – szuka spokoju i miejsca do osiedlenia. Razem ze swoją miłością, Madeleine Swann (Léa Seydoux) chce odciąć się od tajemnic i zacząć od zera. Sielanka nie trwa długo. Kiedy dawny przyjaciel z CIA, Felix Leiter (Jeffrey Wright) zwraca się do niego z prośbą o pomoc, idylliczne plany i sielskie życie agenta 007 stają pod znakiem zapytania.

Sześć lat po ostatniej części, Spectre (2005) i bodaj dwa lata od pierwszych pogłosek o premierze i pierwszych informacjach o jej przesunięciu (2019) w końcu jest – najnowszy i ostatni film z serii o Jamesie Bondzie, w którym główną postać gra Daniel Craig. Najbardziej wyczekiwana i najszerzej komentowana kinowa nowość, którą – jak zresztą cały świat – zastała pandemia. Choć wirusa jeszcze nie pożegnaliśmy, to twórcy filmu i jego producenci postanowili nie zwlekać i wypuścić swoje dzieło na światło dzienne, licząc na wielkie zainteresowanie. Nie przeliczyli się – tłumy fanów i wielbicieli ruszyły do kin, by pożegnać swojego ulubieńca.

Muszę przyznać, że oglądanie najnowszego Bonda w wielkiej, ciemnej sali kinowej, wypełnionej spragnionych rozrywki ludźmi było odświeżającym i zadowalającym przeżyciem. Przez ostatnie miesiące odwiedzanie kina wiązało się z bardzo intymnymi seansami podobnymi do tych w kinach studyjnych. Garstka osób rozrzucona po sali przypominała, że żyjemy obecnie w niepewnych, dziwnych czasach. Coś, co kiedyś było czystą przyjemnością i codziennością dostępną na wyciągnięcie ręki, dziś stało się w gruncie rzeczy zależne od społecznej odpowiedzialności, słupków zakażeń i regulacji państwowych. Tym bardziej więc cieszę się, że pojawił się w kinie film, który – nawet jeśli na moment – przenosi do beztroskich czasów przed pandemią.

Odpowiedzialny za mrocznego Detektywa (2014) Cary Joji Fukunaga miał przed sobą trudne zadanie. Musiał wejść ze swoją wizją do długoletniej franczyzy (lub korzystając z modnego ostatnio słowa – uniwersum) i zakończyć historię najsławniejszego na świecie tajnego agenta przy jednoczesnym uznaniu i nawiązaniu do poprzednich filmowych części. Wywiązał się z tego naprawdę dobrze, chociaż niektóre jego decyzje – scenariuszowe czy castingowe – mogły być lepiej przemyślane.

Daniel Craig jest w filmie wyśmienity i szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się po nim niczego innego. Po dziś dzień zadziwia mnie jak jeszcze przed Casino Royal (2006) ludzie masowo panikowali, że Brytyjczyk nie nadaje się do roli, ze względu na „blond włosy i niebieskie oczy”. Dziś wielu fanów nie wyobraża sobie innego Bonda i choć czekam niecierpliwie na ogłoszenie nowego nazwiska, to przyznam szczerze, że Craig wykonał kawał dobrej roboty i trudno będzie go zastąpić. Nadał legendarnej postaci, mocno osadzonej w patriarchacie i kulturowych stereotypach, głębie i wrażliwość. Jego Bond nie zdobywa masowo pięknych kobiet jak filmowi poprzednicy, tylko kocha i szuka więzi. Myślę, że podkreślenie jak bardzo ludzki – a więc zmęczony, niepewny, często poirytowany, życiowo przeorany jest James Bond, było najlepszym punktem wyjścia dla całej serii.

Nie czas umierać jest filmem, który dostarcza rozrywki na najwyższym poziomie – sceny akcji, pościgi samochodowe i popisy kaskaderskie jak zawsze zapierają dech w piersiach. Zachwycająca Ana de Armas, odgrywająca postać urokliwej i wdzięcznej Palomy, znakomicie uzupełnia obraz stworzony przez twórców i ogromnym błędem było ograniczenie jej roli do paru scen. Co więcej, myślę, że byłaby lepszą „dziewczyną Bonda” niż Léa Seydoux, której jeden, zdaje się wyuczony wyraz twarzy, nawet największego optymistę doprowadzi do łez. Największym rozczarowaniem jest jednak Rami Malek jako Lyutsifer Safin. Ani przez jedną minutę nie uwierzyłam w jego mściwe motywacje i wielkie plany zniszczenia świata. Nieznośna maniera z jaką poprowadził swoją rolę wzbudziła tylko irytacje, co – kiedy odgrywasz postać największego antagonisty Jamesa Bonda – jest raczej niewskazane. Aktor wypada niezwykle blado przy swoich poprzednikach. Postać złoczyńcy okazała się zbyt dużą odpowiedzialnością, której Malek zwyczajnie nie udźwignął. Również słowne potyczki o to, kto jest nowym i lepszym 007, są niepotrzebnie powtarzane. Za trzecim razem tracą na humorze i świeżości.

Żegnamy Jamesa Bonda w wielkim, choć nieco słodko-gorzkim stylu. Hipnotyzujący utwór Billie Eilish, który rozbrzmiewa z głośników już na początku seansu, uzmysławia nam, że ta przygoda jest niestety ostatnią, na parę kolejnych lat.

Ocena Kasi: 7/10

autor: Katarzyna Borucka

O autorce: Kasia to wielka miłośniczka kina i zwierząt. W Opolu ukończyła Kulturoznawstwo na specjalności filmoznawczo-teatrologicznej oraz Filmoznawstwo i Wiedzę o Nowych Mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie studiów aktywnie uczestniczyła kulturalnym życiu Opola i Krakowa, m.in. pracując w Teatrze im. Jana Kochanowskiego, pisząc dla festiwalu Etiuda&Anima czy zajmując się obsługą kina w czasie Kraków Film Festival. Uwielbia amerykańskie kino, szczególnie kino klasyczne oraz kino nowej przygody.

Facebook